Monthly Archives: January 2015

“Manifest reakcji” Janusz Korwina Mikke

MANIFEST REAKCJI
Parę słów gorzkiej prawdy powiedzieć też trzeba tym, którzy od dziesiątków lat propagują ideał „oświecenia” społeczeństwa – jako panaceum na choroby cywilizacji.
Cała nasza cywilizacja praktycznie zlikwidowała analfabetyzm. Więcej: wszędzie obowiązkowa jest szkoła powszechna, a w niektórych krajach obowiązek kształcenia trwa do 17-go roku życia.
Telewizja oglądana jest po kilka godzin dziennie. Ilość informacji, jaką otrzymuje człowiek, przekracza – zdawałoby się – wielokrotnie tę, jaką otrzymywali nasi przodkowie.
A oto skutki: narasta fala zdziczenia i barbarzyństwa. Ludzie czytają, owszem: głupstwa i horoskopy – i piszą, owszem: głupstwa i donosy. Człowiek zaczyna być traktowany jak rzecz – a proces ten się pogłębia. W polityce rządzi głupota – i spełniają się proroctwa Alexego de Tocqueville, że „im bardziej oświecone staje się społeczeństwo cywilne, tym głębiej brnie ku barbarzyństwu społeczeństwo polityczne”.
Jednocześnie spadł prestiż uczonego („pracownika nauki”), prestiż wiedzy, a wykształceniem się wręcz pogardza – po części słusznie, bo sprowadza się ono do wygłaszania formułek oderwanych od życia.
Różne są tego przyczyny. Tu zatrzymamy się na oświacie. Najpierw opiszmy stan faktyczny.
Stan jest ten zupełnie inny, niż opisują go Oświeceniowcy. Przede wszystkim: człowiek posiada pięć zmysłów – najważniejszym są oczy. Zmysłami tymi człowiek NIEUSTANNIE odbiera INFORMACJE. Stronica książki niesie wiele informacji; ekran telewizyjny jeszcze więcej. Jednak zawsze człowiek z tymi otwartymi oczyma odbiera TYLE SAMO informacji: tyle, ile pada na zakończenia nerwów w siatkówce oka.
Gdyby więc człowiek nie oglądał fimu w TV, to widziałby twarze swojej rodziny. I tak samo, jak obecnie odgaduje akcję filmu, odgadywałby z ich wyrazu pragnienia i potrzeby. Gdyby nie czytał gazet i książek, słuchałby ich słów. I wiedziałby o nich znacznie więcej.
Znacznie gorsze jest, że otrzymujemy informacje o Świecie Sztucznym – a nasze zmysły traktują je tak, jakby były ze świata prawdziwego. Anna Karenina dla naszych babek była czymś żywszym, niż sąsiadka – i, opłakując Kareninę, nie dostrzegały, być może nie mniejszych, problemów sąsiadki. W nauce: otrzymujemy informacje o świecie z teorii naukowych – a te teorie po jakimś czasie okazują się fałszywe. Kosmonauta, który kierowałby się teorią Ptolemeusza, raczej nie trafiłby na Marsa – ale kierując się teorią Kopernika… tym bardziej by nie trafił (planety nie poruszają się po kołach, tylko po elipsach! – Ptolomeusz brał na to poprawkę…) Również Newton, Keppler, a prawdopodobnie i Einstein nie przedstawiają prawdziwego Światalecz pewien uproszczony model.
I dlatego prawdziwy postęp dokonuje się dzięki tym, którzy nie wierzą w teorie naukowe, wbrew nauce budowali latające maszyny cięższe od powietrza itp.
Teraz krótka ocena tego stanu rzeczy:
Nie jest tak, by ten postęp sam w sobie był szkodliwy. Wielkie umysły potrafią nauczyć się teorii Newtona – i poddać ją potem krytyce. Wielkie umysły potrafią obejrzeć film kryminalny – a potem znaleźć czas, energię i wolne moce informacyjne, by zająć się losem sąsiadów. Z drugiej strony wielu umysłom nie trzeba nadmiaru swobody: teorii Einsteina i tak nie obalą, wiec niech po prostu nauczą się jej na pamięć: lepiej korzystać z błędnej, ale bliskiej prawdzie teorii, niż działać metodą „prób i błędów”. Ta druga jest twórcza – ale nas nie stać na to, by wszyscy experymentowali!!
Teraz pora na wnioski:
1. Zło nie leży w oświacie, ani w jej postępach. Nawet nie w jej powszechności. Zło leży w jej PRZYMUSIE – i w jej UNIFIKACJI.
Wszystkich uczymy tego samego – w dodatku nie pytając, czy tego chcą! Z tą dyktaturą egalitarystów – oświeceniowców należy skończyć.
2. Należy zdecydowanie zerwać z jednolitym typem szkolnictwa – i z przymusem nauki. Nauka tylko wtedy będzie ceniona, kiedy nie będzie przymusowa – a jeszcze bardziej ceniona, kiedy trzeba będzie za nią płacić!
3. Muszą powstawać różne typy szkół, oferujące różną wiedzę.
Jest prawdą, że np. teoria ewolucji pozwala lepiej opisać przemiany świata biologicznego; jest jednak również prawdą, że w wielu umysłach podważa ona wiarę w Boga – a jest też niewątpliwą prawdą, że społeczeństwo bez Wiary rozwija się bez porównania gorzej. Wyjściem z tego dylematu jest oczywiście powszechne nauczanie biologii statycznej – a tylko umysły naprawdę zainteresowane biologią i zdolne do krytycznego jej odbioru powinny być uczone teorii ewolucji!
Nie ma żadnego, najmniejszego powodu by dzieci w szkole podstawowej uczone były Teorii Zbiorów, teorii Względności lub Teorii Ewolucji. 99% umysłów nie jest w stanie zrozumieć Teorii Względności; nauczyciele z wielkim wysiłkiem osiągają stan, w którym uczniowie wygłaszają formułki umożliwiające udawanie, że tę teorię rozumieją.
Miliony dziewcząt udają, że rozumieją Logarytmy, – a nauczyciele udają, że im wierzą. By wszystkich zmusić do odgrywania tego teatru Oświatowcy wprowadzili: przymus szkolny oraz premiowanie nauczycieli za wyniki oraz współzawodnictwo między nimi. W efekcie żaden się nie przyzna, że w jego klasie nikt nie rozumie Teorii Względności – podobnie, jak za Stalina żaden sekretarz ani lektor partyjny nie przyznał się, że towarzysze ni w ząb nie rozumieją Materializmu Dialektycznego. Miliony nie rozumieją Teorii Względności – i nie rozumieją Teorii Ewolucji (przeciętny absolwent szkoły średniej jest przekonany, że Walka o Byt rozgrywa się pomiędzy gatunkami zwierząt!!).
Wiedza ta nie jest do niczego potrzebna. Przeciwnie! Przeciętnemu leśnikowi nawet raczej przeszkadza. Przeciętny człowiek ma wiedzieć, że istnieją odrębne gatunki – a świadomość, że populacja sosen przechodzi specjację i za 10 000 lat wyłonią się z niej najprawdopodobniej dwa odrębne gatunki, raczej przeszkadza w odpowiedzi na pytanie: Panie Kowalski, to ile sosen jest w tym lesie?”. Nie ma ani jednego efektu Teorii Względności, z którym miałby do czynienia człowiek – nawet i kosmonauta! Mało komu potrzebna jest też wyższa matematyka, którą Oświeceniowcy z upodobaniem męczą nasze dzieci. Oczywiście byłoby to sensowne, gdyby w wyniku tego ich umysły rozwijały się lepiej – niestety, już na początku stwierdziliśmy, że jest odwrotnie!
W dodatku te dzieci tracą czas na naukę logarytmów – a nie umieją mnożyć! Uczą się Teorii Ewolucji – a nie odróżniają sosny od świerka! Uczą się odróżniać Imiesłów Odczasownikowy Bierny od Czynnego – a nie umieją mówić ani streścić książki! Uczą się teorii Względności – a nie znają porządnie dynamiki i kinematyki! „Wiedza” stała się zbiorem nikomu niepotrzebnych faktów i teoryj; nic dziwnego, że jest w pogardzie. Młodzież ucieka z „darmowych” szkół – ale chętnie płaci grube pieniądze za kursy komputerowe, kroju i szycia i inne, na których uczy się czegoś pożytecznego. Jest to obraz klęski.
4. Należy ten martwy system zlikwidować. Tylko ci uczniowie, którzy samodzielnie dostrzegają pewne niedokładności w podziale na gatunki powinni uczyć się Teorii Ewolucji; tylko ci, którzy zainteresowani są Fizyką, powinni uczyć się Teorii Względności. Tylko ci; którzy są na tyle inteligentni, by pojąć, że dla społeczeństwa nie jest ważne, czy Bóg naprawdę istnieje, a tylko czy ludzie w Niego wierzą – powinni zajmować się tym problemem – albowiem przeciętny człowiek rozumuje prosto: „Boga niet – otca w mordu można!”. Tylko zawodowcom jest do czegokolwiek potrzebna znajomość Gramatyki: podejrzewam, że ani Szekspir, ani Homer w ogóle się jej nie uczyli – a przecież pisali!
5. Ludzie chcą wierzyć, chcą umieć odróżniać sosny, strzelać i majsterkować – Oświeceniowcy uczą ich pogardzać tymi zajęciami – i wlewają do szkół truciznę ateizacji i abstrakcji, potępienie dla wartości i konkretu.
6. Umiejętność operowania abstrakcją, niezależność myśli, chęć obalenia Autorytetu potrzebna jest tylko arystokracji ducha. Zwykli ludzie chcą mieć Autorytety, którym mogliby zawierzyć. A kto należy do tej arystokracji? – ten, kto chce się uczyć. A po czym poznać, czy ktoś chce się uczyć? – po tym, że pokonuje trudności. Np. zamiast ganiać po boisku udziela korepetycji uczniom szkoły podstawowej, by opłacić czesne w gimnazjum…
Szkoły muszą być płatne. O ich programie decydować muszą rodzice – i wolna konkurencja miedzy szkołami.
7. Jedne szkoły produkować będą techników, umiejących błyskawicznie i sprawnie zrealizować każdy pomysł, który wylęgnie się w głowach fantastów – a inne, zapewne nieliczne (bo kogo stać na uczenie rzeczy mało pożytecznych) produkować marzycieli, pogardzających przyziemnymi technikami. I jedni i drudzy są potrzebni! Niestety: i jednych i drugich mordujemy przymusowym pobytem we wspólnych szkołach.
Należy też skończyć z koedukacją; wszędzie w świecie lepsze wyniki osiągają szkoły dys-edukacyjne, potrafią z uczennic i uczniów wydobyć te zdolności, które są właściwe dla ich płci. Rodzice wrócą do systemów dys-edukcji z widoczną ulgą.
8. Ostatnim aktem obecnej administracji szkolnej powinno być przygotowanie szkół do prywatyzacji i decentralizaeji. W tym celu najkorzystniejsze jest rozdrobnienie. Zamiast sieci przedszkoli, odrywających dzieci od matek, czteroklasowe szkółki podstawowe po wsiach, zniszczone za p. Edwarda Gierka; wsie i osiedla stać na utrzymanie jednej nauczycielki – i rodzice zrobią to chętnie. Powinny one objąć dzieci w wieku 5-8 lat.
Uzupełnieniem wykształcenia podstawowego powinna być szkoła dla dzieci w wieku 9-12 lat. Dalej już dziećmi powinny zająć się zawodówki, technika, gimnazja i feminea – na początek też cztero-letnie, kończące się „małą maturą”. Absolwenci powinni iść albo do dwuletnich liceów, typu obecnej „szkoły pomaturalnej” lub też do odpowiedników colledgów, dających tytuł bakałarza (BA).
Po prywatyzacji, która powinna nastąpić możliwie szybko szkoły te, oczywiście odejdą od tych reguł: niektóre skrócą swój program do trzech – inne wydłużą do pięciu lat; ta reforma potrzebna jest po to tylko, by rozbić zakrzepły układ szkolny, by stworzyć bardziej elastyczny punkt wyjścia.
Istotą reformy jest zmiana podejścia do wiedzy. Zrozumienia, że wiedza jest narzędziem. Lewica, która z taką niechęcią godzi się na dawanie ludziom pistoletów – pod przymusem wyposaża ludzi w wiedzę, która jest od pistoletu znacznie niebezpieczniejsza! Wyposaża nie tylko tych, co są w stanie ja opanować – ale i tych, którzy tego nie umieją, wiedzą, że nie umieją – i NIE CHCĄ.
Co dalej? Prywatyzacja szkół umożliwi znacznie zmniejszenie podatków. Tak radykalna ich obniżka (oświata – to prawie ćwierć budżetu – a przecież budżet stanowią nie tylko podatki!!) spowoduje raptowny wzrost dochodów ludności – przy czym jest obojętne, w jakiej części nastąpi to poprzez spadek cen, a w jakiej poprzez wzrost zarobków (uwaga: sferze budżetowej trzeba będzie podnieść zarobki w takim samym procencie, w jakim wzrosną zarobki w reszcie gospodarki – co będzie zresztą trudne do obliczenia, gdyż zarobki są ukrywane – a poza tym zarobki w pieniądzu nie stanowią jedynego źródła dochodów obywateli).
Mając te pieniądze w kieszeni obywatele zaczną posyłać dzieci do prywatnych szkół, najprawdopodobniej powstających w tych samych budynkach szkolnych, co obecnie (ale niekoniecznie! Od czasu budowy niektórych zmieniło się, być może, zaludnienie okolicy – i optymalna lokalizacja jest inna; w dodatku wielkość szkół prawie zawsze NIE jest optymalna).
Jest rzeczą skądinąd ciekawą, że te same osoby, które godzą się na to, by mieszkanie było towarem (i nie obawiają się, że ludzie będą mieszkali pod mostami) – nie chcą się zgodzić na prywatyzację szkół – szermując argumentem, że „niektórych nie będzie stać na posyłanie dzieci do szkół”.
Najprawdopodobniej tak właśnie będzie – ale przecież dach nad głową jest – mimo wszystko – ważniejszy dla dziecka, niż szkoła! Prawdziwą przyczyną mentalnego oporu przed skasowaniem przymusu chodzenia do szkoły państwowej jest przekonanie intelektualistów, że powinni oni mieć kontrolę nad tym, czego uczone są – nie ich przecież – dzieci! Myśl, że rodzice mogliby uczyć dzieci czegoś, co oni nie uważają za słuszne (lub, np. w ogóle do szkoły nie posłać!) – jest totalitarystom (bo to jest totalitaryzm w klasycznej postaci!) tak obmierzła, że gotowi są oni doprowadzić do tego, że dzieci z głodu będą umierać – a do szkoły będą musiały chodzić (co, podobno, tej zimy w niektórych galicyjskich, zwłaszcza bieszczadzkich, szkołach już miało miejsce).
I dopóki nie wyzbędziemy się tego nawyku do totalitaryzmu – dopóty nie rozwiążemy problemu oświaty. Bo to idee rządzą Światem – a nie, wbrew złudzeniom marxistów, gospodarka!

Janusz Korwin Mikke

Podebrane ze strony: https://publicdisorder.wordpress.com/2011/06/23/u-progu-wolnosci-janusz-korwin-mikke-e-book/

Znane mi z książki “Historia według Korwina” Janusza Korwina Mikke, nabytej drogą kupna 😉

Uczeni vs. naukowcy.

Poniższy tekst znalazłem w akademikowym intranecie i się dzielam

[Przytoczoną wyżej informację Dox znalazł przed kilku laty w nowozelandzkim dwutygodniku polonijnym “Kraj” (z 11.12.1994 r.), podał ją uczony biolog, znany publicysta, od lat pracujący poza Polską, Roman Antoszewski. Wykładowca uniwersytecki, z temperamentu publicysta, z upodobań – zbieracz ciekawostek.]
Odkryto zdumiewającą rzecz

– Doktor Dox dzielił się z Antym swoim zdziwieniem.
– Zakłada się, że pracownik nauki odznaczać się powinien sześcioma cechami:
być obiektywny,
racjonalny w myśleniu,
mieć otwartą głowę,
wysoką inteligencję,
odznaczać się spójnością rozumowania
posiadać zdolność komunikowania się z innymi.
– To oczywiste – wtrącił zdziwiony Ant. – Do czego zmierzasz?
– Jak się okazało w toku pewnego badania,

92 % naukowców nie potrafiło zidentyfikować prostego eksperymentu, który NIE ROZWIĄŻE postawionego problemu;

Ponad 90 % nie potrafi wyróżnić eksperymentu prowadzącego skutecznie DO ROZWIĄZANIA problemu.

Nie jest to dobrym świadectwem racjonalności rozumowania czy inteligencji, przyznasz, przyjacielu.

Losowo wybrana grupa duchownych protestanckich, nie mających żadnych naukowych aspiracji i przygotowania, znacznie sprawniej rozwiązywała proste problemy wymagające zastosowania podstawowej matematyki, niż pracownicy nauki. Badania prowadzono na uniwersytecie stanowym w Pensylwanii.

Nie chcę wyjść na tendencyjnego gościa, ale pan Janusz Korwin Mikke stwierdził niegdyś w jednym ze swoich felietoników pisanych do tygodnika Angora napisał, że uczonego od naukowca odróżnia fakt, że uczony objaśnia nam jak dział świat a ten drugi robi w nauce, bądź jest pracownikiem nauki. Jakoś tako mi się to pamięta.

Perypetie informacji w Internecie

Znalazłem ja ciekawą rzecz i myślę, że warto przeczytać. Ta rzecz to Fundacji Panoptykon pod tytułem Perypetie informacji w Internecie. Przewodnik, a to link do werysyji w pliku pdf.

„Jeśli ty masz jabłko i ja mam jabłko, i wymienimy się tymi jabłkami, to wtedy ty i ja wciąż będziemy mieli po jednym jabłku. Ale jeśli ty masz pomysł i ja mam pomysł, i wymienimy się tymi pomysłami, to wtedy obaj będziemy mieli dwa pomysły.”

To cytat z cytatu z tegoż dzieła. Sam on w sobie mnie się podoba. Niech więc zachęca do przeczytania. Ponieważ autor tych słów z uwagi na popieranie takiego mało ciekawego pomysłu jak eugenika, pomimo całej swojej erudycji, dowcipu i oraz inteligencji zasługuje na zapomnienie. Podsumowując okazał się zbrodniarzem, głupcem, tchórzem, człekiem podłym, … lub wszystko na raz.

A teraz do rzeczy. Należy przeczytać!

Nacjonalizm wiadomo czym jest!

Dla tych co mają Facebooka pod tym→ adresem znajdą oni cytowany wpis.

Jako że mamy dziś rocznicę śmierci Romana Dmowskiego, wypadałoby przypomnieć, że nacjonalizm __rwą jest. Wniosek ten nasuwa się nieodparcie nawet wówczas, gdy nie zredukujemy go (nacjonalizmu) do łysych łbów, pałkarstwa i krematoriów, przyjmując definicję naukową, według której nacjonalizm oznacza przekonanie o prymacie narodu w hierarchii wartości doczesnych.
Rzecz w tym, że za nacjonalizmem nie stoją żadne rzeczowe racje, tylko subiektywne stany emocjonalne nacjonalistów. Dlatego każdą dyskusję ideową z nacjonalistą należy zaczynać od postawienia banalnego pytania: “Dlaczego naród jest taki ważny?” – i drążyć ku pognębieniu troglodyty: “No dalej, KURWO, dlaczego?! Skąd bierze się wartość tego, w imię czego żądasz od innych przymusowych ofiar z ich własności i życia?! ODPOWIADAJ!”.

Nieco bardziej oczytany nacjonaluch zacznie w tym momencie bąkać coś o “nędzy liberalizmu” i “atomistycznym indywidualizmie”, który ogołaca człowieka z jego “naturalnej wspólnotowości”. Tu pojawiają się jednak co najmniej dwa problemy. Po pierwsze, skoro ten indywidualizm jest taki nędzny, a wspólnota taka dobra i naturalna (z tym ostatnim się zgadzam), to dziwnym byłoby, gdyby wolni ludzie nie wybierali przynależności do niej dobrowolnie. Fakt, że nacjonalizm uzasadnia przemoc i jest przy jej użyciu (przede wszystkim za pomocą państwowego systemu edukacyjnego) narzucany, wiele mówi o jego istocie i o tym, jaki to on “naturalny”.

Po drugie, odwołanie się do argumentów filozofii komunitarystycznej (zwykły to robić polskie oczytane nacjonaluchy takie jak dr Wierzejski i maturzysta Bosak) uzasadnia wartość życia wspólnotowego, ale niekoniecznie wspólnoty narodowej. Stąd też problem uzasadnienia nacjonalizmu pozostaje nierozwiązany. Komunitaryzmem można w najlepszym razie uzasadnić patriotyzm – ale jak wyprowadzić z niego pogląd, że uczucia patriotyczne powinny mieć priorytet wobec uczuć rodzinnych czy nawet, powiedzmy, klubu golfowego (a to jest właśnie nacjonalizm)? Tego się nie da uzasadnić – nacjonaluch po prostu “tak czuje”. Branie swoich subiektywnych odczuć za obiektywne prawa etyki i przymusowe organizowanie innym życia według nich umiejscawia go na poziomie umysłowym rozkapryszonego kilkulatka, dla którego “dobry” jest ten, kto mu kadzi i daje cukierki, “zły” zaś ten, kto każe mu powściągać swoje zachcianki i dostosowywać się do porządku społecznego. Dzięki tym “złym” dziecko przekracza z czasem swój moralny solipsyzm i staje się pełnowartościowym członkiem zbiorowości. Nacjonalista nigdy nie pokonuje tego etapu: pozostaje do swojej śmierci przerośniętym, agresywnym, rozwydrzonym bachorem, z uporem maniaka prowadzącym swoją histeryczną rewoltę przeciwko rozumowi i społeczeństwu. Jej ofiary liczą się, tak jak ofiary komunizmu, w setkach milionów. Czas skończyć z tym szaleństwem.

Na zdjęciu: wybitny obrońca Okcydentu i pogromca nacjozjebów Erik von Kuehnelt-Leddihn i jego znakomita książka, w której demaskuje nacjonalistyczne zbrodnie i fałszywe pretensje do dziedzictwa naszej cywilizacji.


Co ciekawsze i mądrzejsze (moim zdaniem) komentarze:

Tymoteusz BarańskiFajny i zbornie napisany trolling, ale von Kuehnelt-Leddihn płakałby rzewnymi łzami, gdyby czytał sprowadzenie tej książki do tak infantylnej konstatacji. Jego krytyka nacjonalizmu nie sprowadza się do antytradycjonalistycznego i wulgarnego indywidualizmu, tylko polega na postrzeganiu nacjonalizmu jako rewolucyjnej próby budowy “sztucznej wspólnoty ludzi równych” w opozycji do wspólnot przednowoczesnych opartych na dawnym porządku. Also nie komunitaryzm, tylko kolektywizm jeśli już używać nomenklatury z tego dziełka.

Patryk Kifrynskihttp://twx.bloog.pl/id,5580880,title,Manipulacja… Mało osób zdaje sobie sprawę z zapaści semantycznej, jaką nam nasi okupanci zafundowali po wojnie. Dziś nacjonalizm jest stereotypem negatywnym. Jak to wyglądało przed wojną? Przed wojną w obiegu funkcjonowały trzy słowa do opisu uczuć do narodu i państwa:

1. Patriotyzm – miłość do własnego kraju.
Nie trzeba było być Polakiem, by być patriotą. Byli np. Żydzi patrioci Polski albo Niemiec (np. Einstein), czy też Polacy patrioci C.K. Austrii. Patriotów Unii Europejskiej jeszcze nie spotkałem.
2. Nacjonalizm – miłość do własnego narodu.
O tym Polacy powinni doskonale wiedzieć, gdyż przez 124 lata nie mieliśmy własnego państwa, a naród przetrwał, na dodatek się bardzo rozwijał. Również Żydzi nie mieli własnego państwa przez 2 tysiące lat, a przetrwali jako naród. Podobnie Grecy. Obecnie Kurdowie nie mają własnego państwa. Nie trzeba było być patriotą, by kochać swój naród.
3. Szowinizm – skrajna, wypaczona wersja nacjonalizmu, stawiająca swoją nację ponad innymi i gardząca innymi narodami.

Tutaj jasny przykład to szowinizm niemiecki vel hitlerowski, który tępił Żydów oraz narody słowiańskie, nazywający te narody podludźmi, zaś german nadludźmi.

Inny komentarz:
Jedną z największych tragedii w dziejach ludzkości i kulą w serce Okcydentu było wynalezienie państw narodowych. Oby gnidy za to odpowiedzialne (w tym przede wszystkim Robespierre) smażyły się w Piekle, o ile oczywiście ono jest. Niestety, kijem nie da się zawrócić Rubikonu, więc możemy co najwyżej pomstować na to, że stało się to, co się stało. I zwalczać wykwity narodowego podejścia do rzeczywistości nie łudząc się co do tego, że uda się zwalczyć nacjonalizm jako pewne zjawisko.
….

oraz kolejny komentarz:

Są narodowcy, którzy nie pasują do poniższego schematu. I jest ich mniejszość. Szkoda tych kilku porządnych chłopaków, którzy usiłują z tego ruchu wykręcić coś pożytecznego. Póki co, jest jak jest. I bekę ze zdecydowanej większości kadr, działaczy i sympatyków współczesnego polskiego nacjonalizmu można toczyć na kilku płaszczyznach. Poniższe trzy punkty to dopiero preludium.

1. Zaściankowość. Ale taka autentyczna, nie wydumana przez załogę z Czerskiej. Typowy polski nacjonalista jeżeli już czyta jakieś książki, to tylko takie z bardzo krótkiej listy. Ta lista to oczywiście historia polskiego ruchu narodowego. Po jakimś czasie taki osobnik staje się ekspertem właśnie w tej działce. Zna każdego nacjonalistę, każdy magazyn narodowy, każdy postulat. Wie, kto pił wódkę z Dmowskim, kto dał w mordę Piaseckiemu i co na śniadanie zwykł jadać Rybarski. Czyli wie dosłownie wszystko o zupełnie niczym. Niby fajnie, ale Wielka Gra już jest zdjęta z anteny i sens przeczytania wszystkiego z dziedziny, która ma dość luźny związek z obecnymi realiami świata, jest przez to trochę bez sensu. To zaściankowe oczytanie, przypominające wiedzę o telenoweli „Klan”, praktycznie zawsze idzie w parze z totalną niewiedzą o wszystkim innym, co nie jest historią ruchu narodowego. Potem rodzą się takie kwiatki jak uznanie dla prof. Kieżuna i tęsknota za państwem gospodarczo zbudowanym jak PRL. A są i bardziej rakotwórcze przypadki.

2. Prymitywizm. To akurat widać od razu. Bo po mordach. Typowy polski nacjonalista to Seba z osiedla, który kocha swój klub piłkarski, miłość wyrażając darciem ryja na meczu. Nie ma się rzecz jasna czemu dziwić. Żyjemy bowiem w kraju przeoranym przez walec ze wschodu, z wykorzenionymi masami i krótko po wielkich migracjach. Chłopi pańszczyźniani zupełnie niedawno wygnani z czworaków do blokowisk muszą coś wyznawać. Futbol i nacjonalizm pasują do tego idealnie. Piłka jest okrągła a idee są dwie. Kosztem tego, że większość nacjonalistów to właśnie takie Seby, jest zupełne spłycenie narodowego przekazu. W międzywojennej Polsce też większość obywateli (i co za tym idzie, większość narodowców) z trudem liczyła do dwudziestu. Zupełnie tak jak dzisiaj. Ale jednocześnie była jakaś elita. W ruchu narodowym tamtych lat też. Teraz za to mamy Sebów, ale nie mamy już Heydlów.

3. Życiowe przegraństwo. Ładnie nazwane „byciem przedstawicielem grupy wykluczonej społecznie”. To akurat mocno wiąże się z poprzednim punktem. Jeśli mieszkasz w Koszalinie i możesz co najwyżej zapłodnić Karynę (dla Narodu), zarobić 1500zł w Biedrze u portugalskiego neoliberała i w sobotę iść na mecz, to prawie na pewno będziesz nacjolem. Jakoś trzeba sobie powetować zmarnowany los. Winni są oczywiście wszyscy. Ale nigdy winien nie jest narodowiec, choćby i siedział na dupie po całych dniach i nic nie robił konstruktywnego ze swoim życiem. No ale jakoś musi sam sobie udowodnić, że to nie jego wina, że Karyna nie ma na mleko dla dziecka. Podpina się więc pod ideę Wielkiej Polski, która na pewno będzie, wystarczy tylko jeszcze więcej piro zrobić na meczu, zalajkować jeszcze kilka profili fejsbukowych ze zdjęciami Inki i od tego na pewno wyrośnie nam Polska od morza do morza.